7 grudnia 2009

Ziemie dawno odzyskane 2009 cz. I - Szlakiem latarni morskich

Dzień 1. Świnoujście - Międzyzdroje 21 km.
Zaczęło się z lekkim dreszczykiem przygody. W drodze miałem zaplanowaną przesiadkę w Szczecinie Dąbiu. Pociąg TLK do Szczecina miał niestety 25 min. opóźnienia, a na przesiadkę było tylko 7 min. Na szczęście opóźnienie uległo zmianie do 5 min. i w ten sposób zdążyłem na osobowy do Świnoujścia.
Nad morzem zastaję ładną, słoneczną pogodę, choć wieje dość mocno. Pamiętam z geografii, że nad Bałtykiem wiatr przez większość dni wieje z zachodu i północnego-zachodu. Niestety, przez tydzień mojej wyprawy będzie wiał wiatr ze wschodu, czyli wmordewind. Zaczynam wyprawę od świnoujskiej latarni, a potem piękną terenowo-piaszczystą trasą jadę do Międzyzdrojów. Nie jest lekko, muszę nawet raz prowadzić rower pod górkę. Dojeżdżam na nocleg w Międzyzdrojach o zmroku.

Dzień 2. Woliński Park Narodowy 57 km.
Dzień pełen przygód rozpoczął się pięknie. Po pierwsze śpię długo, a po drugie idę na Mszę św. o 9:00. Po Mszy wyruszam na objazd wyspy Wolin. Świeci słońce, ale jest dość chłodno. Docieram do jez. Turkusowego, a potem jadę dalej niebieskim szlakiem. W pewnym momencie odkrywam z przerażeniem, że zgubiłem telefon! Prawdopodobnie wypadł mi z kieszeni, gdy chowałem doń dekiel od obiektywu, czyli na przestrzeni ostatnich 5 km. Szukam gorączkowo, a następnie na chłodno, ale bez skutku. Wracam po przejechanej trasie, wpatrując się w ziemię, ale nie dostrzegam mojej Nokii. Po drodze spotykam starszych turystów i proszę, by zadzwonili na mój numer. Nikt nie odbiera. Więc jest nadzieja, że gdzieś leży. Wracam do Międzyzdrojów, kupuję kartę telefoniczną i dzwonię z budki na swój numer.
- Halo!?
To było najprzyjemniejsze halo, jakie usłyszałem w życiu. Odebrał pan turysta, któremu podałem na szlaku mój nr. Okazało się, że po spotkaniu ze mną zadzwonił on na moją komórkę i odebrał chłopak, który znalazł telefon przy drodze. Znalazca przekazał aparat turyście, a ten czekał, aż się odezwę. Umawiamy się w Międzyzdrojach na odbiór aparatu i tak wszystko dobrze się skończyło. A uczciwy znalazca i pośrednik nie chciał nawet żadnej nagrody.
Rozradowany takim biegiem spraw jadę po południu na Gosań - najwyższy klif w Polsce oraz na Kikut, gdzie znajduje się kolejna polska latarnia.

Dzień 3. Międzyzdroje - Kołobrzeg 100 km.
Wyjeżdżam dość późno, bo o 10:15. A do przejechania mam koło 100 km. Trasa prowadzi przez lasy Wolińskiego Parku Narodowego do Warnowa, potem przez piachy do Kolczewa i drogą 102 z Międzywodzia do Dziwnowa (most zwodzony) i Dziwnówka. Dalej jadę szlakiem rowerowym przez las do Pobierowa. W Trzęsaczu oglądam słynne ruiny kościoła zniszczonego przez morskie fale, a w Niechorzu kolejną latarnię morską. W Pogorzelicy zastanawiam się nad dalszą trasą. Mam do wyboru: jechać dłużej przez Trzebiatów albo na skróty przez las do Mrzeżyna. Wybieram wariant terenowy. Po kilku kilometrach pojawia się niespotykana przeszkoda - płot jednostki wojskowej. Próbuję ominąć ją od południa, błądząc piaszczystymi drogami po lesie. Udaje mi się wreszcie wyjechać na brukowaną drogę. Zbliżając się do Mrzeżyna, spotykam grzybiarza, który zasmuca mnie informacją:
- Pan tędy nie przejedzie. Tam jest jednostka wojskowa.
Próbuję znowu ominąć ją od południa. Bez skutku. Znajduję jednak ścieżkę przez las wzdłuż plaży i dojeżdżam do miasteczka. Robi się późno, więc przyśpieszam. Przejeżdżam przez Dźwirzyno i o zmroku docieram do Kołobrzegu.

Dzień 4. Kołobrzeg - Dąbki 66 km.
Jedyny dzień deszczowy na wyprawie. Pada od rana. Podjeżdżam najpierw pod latarnię morską w Kołobrzegu. Dalej nową ścieżką rowerową wzdłuż brzegu, a potem przez byłe lotnisko wojskowe w Bagiczu. Szkoda, że tak leje, bo bym zrobił kilka zdjęć. Koło Ustronia Morskiego deszcz zaczyna ustawać. Szukam smażalni, żeby zatrzymać się na rybkę i trochę osuszyć. Wybór jest niewielki, bo większość lokali jest już nieczynna. Kończy się asfalt, a zaczyna odcinek leśny pełen kałuż. Koło latarni Gąski przestaje padać. W Sarbinowie jem obiad i suszę się w słońcu. Po pysznej rybce jadę na Mielno. W Unieściu znowu zaczyna padać. Ale tylko za chwilę przestaje. Wychodzi słońce, zachodzi i znowu zaczyna padać. Wkurzające to. Dojeżdżam do Łazów i znowu mam dylemat, którą drogą jechać. Mam trochę czasu, więc wybieram wariant trudniejszy, po plaży mierzeją do Dąbkowic. Nie spodziewałem się, że uda mi się jechać po plaży, ale miał zamiar jechać prowadzić rower te 3 km. Okazuje się jednak, że prowadzić też się nie da. Ale nie rezygnuję. Męcząc się niemiłosiernie pcham rower przez piaski plaży. Woda zalewa mi buty, pot zalewa mi czoło. Ponad godzinę zajmuje mi pokonanie tych 3 kilometrów. Na szczęście nie pada i świeci ładne słońce tuż nad horyzontem. Dobrze, że zjadłem na obiad rybkę z podwójną porcją frytek, bo dzięki temu mam energię tak się siłować.
Docieram do ośrodka w Dąbkowicach, przenoszę rower przez wydmę, przejeżdżam przez ośrodek wypoczynkowy i docieram o zmroku do Dąbków.

Dzień 5. Dąbki - Rowy 90 km.
Po wczorajszych przygodach wybieram trasę asfaltową, choć z dala od morza. Przez cały dzień wieje mocno od wschodu, czyli w czoło. Od czasu do czasu tak dmuchnie, że rzuca rowerem. Po płaskim ledwo co osiągam 15 km/h. W Darłówku zaliczam kolejną latarnię morską i podziwiam rozsuwany most. Przed Ustką spotykam dwie rowerowe turystki, które jadą tą samą trasą. Okazuje się jednak, że jadą wolniej ode mnie (co mnie lekko zdziwiło) i zostawiłem je w tyle. Z Ustki jadę szlakiem zwiniętych torów do Rowów. Miejscowość wygląda ponuro, jakby wygnało wszystkich mieszkańców. Pozamykane wszystkie sklepy i lokale i ani żywej duszy.

Dzień 6. Rowy - Łeba 66 km.
Wstaję o 6:00, aby obejrzeć wschód słońca. Niestety, słońce wschodzi nad lądem za wydmą. Wyjeżdżam już o 8:00. Bolą mnie mięśnie po wczorajszych zmaganiach z wiatrem. A może to po przedwczorajszym pchaniu roweru po plaży?
Nie forsując tempa, jadę przez Słowiński Park Narodowy. Co chwila zza drzew wyłaniają się kolejne jeziora. Wdrapuję się na Czołpińską Wydmę, by zaliczyć kolejną latarnię. Za Klukami nad jez. Łebsko robię sobie dłuższy odpoczynek i jem obiad z własnych zapasów. Na pomoście spotykam starszego rowerzystę, który dowiedział się, że szlak rowerowy z Kluk do Izbicy jest zalany i nieprzejezdny. Mimo tej informacji decyduję się pojechać tą trasą. Na mapie wygląda na solidną drogę. Tuż za Klukami pojawiają się kałuże błota, które trzeba omijać. Następnych kałuż nie da się omijać, ale udaje mi się przejechać je z rozpędu. Wreszcie następuje porażka i grzęznę w bagnie. Cały rower i sakwy są upaprane błotem.
Zastanawiam się, czy wracać, czy jechać dalej. Z przeciwka dostrzegam zbliżające się dwie miejscowe rowerzystki. Okazuje się, że przede mną już tylko kilka błotnych kałuż i droga poprawi się. Zdejmuję buty, skarpetki, dźwigam rower i brodząc po łydki w bagnie pokonuję kolejne przeszkody terenowe. Zgodnie z zapowiedzią po kilkuset metrach droga poprawia się. Oczyszczam z grubsza rower i jadę dalej. Więcej przeszkód terenowych nie napotykam, jedynie wiatr wieje w twarz. Na noclegu obmywam rower i sakwy z błota.

Dzień 7. Łeba - Jastrzębia Góra 63 km.
Ruszam wzdłuż wybrzeża ścieżką do Stilo. Podobnie jak wczoraj taszczę rower na wydmę, żeby zaliczyć latarnię. Za Stilo odbijam lekko na południe, a potem wracam do morza. Od Białogóry jadę wzdłuż brzegu do Jastrzębiej Góry. Wieczorem idę na piękny zachód słońca.

Dzień 8. Jastrzębia Góra - Hel 55 km.
Dziś najkrótszy dzień na wyprawie. Odwiedzam latarnię Rozewie, a potem jadę przez całą Mierzeję Helską. Świeci słońce i wieje wreszcie lekki wiatr w plecy. Pierwszy raz jestem na Helu i wygląda to wszystko inaczej, niż sobie wyobrażałem. W Kuźnicy zatrzymuję się na rybkę, a potem wypoczywam na plaży. To jest piękne na tej trasie, że w każdej chwili odbijam sobie w lewo i mogę wyprostować kości na plaży. Ale od jutra to już się zmieni. Po południu docieram na koniec cypla i jeszcze idę do helskiego fokarium. Wieczorem zaliczam latarnię, spaceruję po plaży i porcie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz