4 sierpnia 2008

Lublin - Roztocze - Solina


Po dłuższej przerwie zimowo – wiosennej przyszła pora na kolejną poważną wyprawę. Wybrałem trasę z Lublina nad Solinę w Bieszczadach. Była to również premiera przedniego bagażnika. Do małych sakw włożyłem lżejsze rzeczy, a reszta zmieściła się z tyłu. Nie trzeba było nawet brać worka. Z przednim bagażnikiem jedzie się bez problemów, nawet po kilku dniach opanowałem jazdę bez trzymanki.

Dzień I: Lublin – Trzęsiny, 95 km
Wyjechałem z 2-godzinnym opóźnieniem, bo rano zaczął padać deszcz. Zaczyna się niezbyt ciekawie. Nastawiałem się na upały, a tu chłód. Już po pierwszych kilometrach wydawało mi sią, że popełniłem wielki błąd, nie zabierając długich spodni dresowych. Na szczęście, jak się później okazało, tylko pierwszego dnia byłyby one potrzebne.
Początek trasy jest tradycyjny, czyli wąwóz na LSM i ścieżką nad zalew. Ze względu na deszczową pogodę, spotkałem tylko kilku cyklistów. Wraz z oddalaniem się od Lublina maleje liczba samochodów. W Bychawie koło dworca busów zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek. Zjadam pyszne tradycyjne zapiekanki i to zastępuje mi obiad. Z Bychawy jadę na Wysokie. Cały czas kropi deszcz – raz mocniej, raz słabiej. Krajobraz staje się coraz ładniejszy, czyli co chwilę jakieś pagórki. Od Wysokiego kieruję się na Szczebrzeszyn, ale jadąc bocznymi dróżkami. Zaczyna się rozpogadzać i w tak pięknych okolicznościach wdłuż rzeczki Por wjeżdżam do Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego. Teraz do końca trasy będę jechał uroczą doliną Gorajca, zwaną Sielską Doliną.
Na liczniku już 80 km i robi się coraz ładniej. Po bokach doliny zza drzew wyłaniają się pagórki z szachownicą pól. Wjeżdżam do Radecznicy – prastarej miejscowości, którą wg legendy odwiedził kiedyś św. Antoni z Padwy. Jest niedługo po odpuście, więc miasteczko jest udekorowane chorągiewkami. Po lewej stronie drogi stoi kapliczka św. Antoniego i jego figurka na wodzie. Po prawej natomiast, na wzgórzu, góruje okazałe sanktuarium.


Do Trzęsin już niedaleko, więc ruszam dalej Sielską Doliną. Pomimo przejechania 90 km nie czuję zmęczenia. W różowych promieniach zachodzącego słońca docieram na nocleg. Po kolacji ks. Proboszcz zabiera mnie na mały obchód. Kończymy go meczem z miejscowymi. Moja drużyna wygrywa 10:9, choć grałem w sandałach. Skąd ja mam tyle siły? Pora odpocząć. Jeszcze tylko oglądamy mecz Euro 2008 i dobranoc. Tak mija pierwszy dzień tej niezwykłej wyprawy.

Dzień II: Trzęsiny – Górecko Kościene, 90 km
Rano nie opuszczam od razu Trzęsin, ale jeszcze podjeżdżam obejrzeć źródła Gorajca i kaplicę, gdzie wg legendy odpoczywał św. Antoni w drodze do Radecznicy. Sielska Dolina tak mi się spodobała, że drugi raz pojechałem wzdłuż Gorajca. Z miejscowości o tej samej nazwie udaję się drogą nr 74 do Szczebrzeszyna. Nie ma dużego ruchu, ale tuż za Gorajcem rozpoczyna się stromy podjazd. Zupełnie jak w Tatrach. Co chwilę muszę się zatrzymać na uspokojenie oddechu i tętna. Ale warto się tak męczyć, bo ze szczytu wzgórza rozciąga się piękny widok na Sielską Dolinę. Dalej jest już w dół, ale żeby nie było tak prosto, to wiatr wieje mocno w twarz. Po pokonaniu kilku mniejszych pagórków docieram do Szczebrzeszyna.


To najstarsze miasto na Roztoczu, przeżywające lata swojej świetności za Jagiellonów. Zwiedzanie miasta rozpoczynam od kościoła św. Mikołaja. Niedaleko rynku, przy szpitalu stoi drugi zabytkowy kościół. Niżej znajdują się urocze źródła Wieprza, a przy nich pomnik chrząszcza, który tu brzmi w trzcinie. Po krótkiej wspinaczce oglądam jeszcze ruiny grodu czerwieńskiego i jadę dalej szlakiem do Kawęczynka. Najpierw droga biegnie przez pola, by po kilku kilometrach zjechać do lasu Cetnar. To rezerwat ścisły, w który spokojnie można kręcić kolejne przygody dzielnych hobbitów. Szlak biegnie w półmroku krętym wąwozem.
Od Kawęczynka skręcam na Zwierzyniec. Kończy się Szczebrzeszyński Park Krajobrazowy, a rozpoczyna Roztoczański Park Narodowy. W Zwierzyńcu oglądam kościół na wodzie i jadę nad stawy Echo. Dalej w tajemniczej scenerii wyłania się Staw Czarny z wodą o takiej barwie. Dalej szlak przecina Linię Hutniczą Szerokotorową. Właśnie przejeżdża skład, co ma wagonów ze czterdzieści.

Po zawróceniu w kierunku Zwierzyńca jadę do Obrocza. Tam się troszkę kręcę po lesie, ale wszystkie drogi są zamknięte, bo to Park Narodowy. Już wolałem ten krajobrazowy. Pora jest późna, trzeba zjeść i coś odpocząć. Obie funkcje spełnia Zajazd Guciów. Przede mną jeszcze 25 km do Górecka, ale po asfalcie i w pięknym lesie. Po dotarciu na miejsce jestem pod wrażeniem piękna okolicy. Wieczorem idę jeszcze na mały spacer aleją dębową do kapliczki na wodzie.

Dzień III: Górecko Kościene – Werchrata, 70 km
Górecko jest naprawdę pięknym miejscem. A do tego stoi tam zabytkowy drewniany kościół z XVIII w. Rano jeszcze raz odwiedzam aleję starych dębów i dwie kapliczki – pod drzewem i na rzeczce Szum.

Potem wracam do rezerwatu, który mijałem wczoraj wieczorem. Niedaleko drogi zza drzew wyłania się zbiornik wodny i niewielka zapora. U podnóża zapory wypływa źródełko. Szkoda, że szlak wgłąb rezerwatu nie nadaje się dla rowerów i muszę wrócić do drogi. Jadę do Józefowa. To kolejny teren chroniony – Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej. Przy wjeździe do miasta robię krótki odpoczynek nad miłym jeziorkiem. Tuż za miastem odnajduję uroczy kamieniołom z kilkoma wyrobiskami. Co krok, to jakieś atrakcje. Ale te najpiękniejsze wciąż przede mną.


Za Hamernią odkrywam najpiękniejszy zakątek Roztocza – rezerwat Czartowe Pole nad rzeką Sopot. Niestety, szlak nie jest dla rowerów i mogę zobaczyć tylko połowę wytyczonej trasy.

Od Czartowego Pola kieruję się na Susiec. Po drodze w Błudku zatrzymuję się na miejscu byłego obozu UB i NKWD. W Suścu zwiedzam zabytkowy kościół i jadę obejrzeć szumy nad Tanwią. Niestety, wybieram trudniejszy szlak, co okazuje się brzemienne w skutkach. Droga zdecydowanie nie jest dla rowerów. Momentami jest tak wąsko, że ledwo się przeciskam z sakwami. Co chwilę ścieżka pnie się ostro pod górę po wystających korzeniach lub spada i muszę zsiadać z roweru. Po kolejnym przekraczaniu Tanwi z rowerem na plecach jestem wykończony. Postanawiam wrócić do Suśca Szlakiem Walk Partyzanckich, zadowalając się obejrzeniem największego wodospadu na rzece Jeleń. Jestem zły, a do tego jeszcze na szlaku partyzanckim przytrafia mi się wywrotka. Na szczęście ląduję w piachu, a sakwy amortyzują upadek. Jestem cały, rower też. Tylko błotnik się wygiął i ociera o koło. Po krótkiej regulacji wszystko jest naprawione.


Od Suśca jadę do Narola. Za tym miasteczkiem jest już Południoworoztoczański Park Krajobrazowy. W Woli Wielkiej oglądam niszczejącą cerkiew grekokatolicką z XVIII w. Jeszcze kilka kilometrów jazdy i docieram do miejsca noclegu – Werchraty. Mam do dyspozycji mały domek w gospodarstwie agroturystycznym (z akcentem na -agro).

Dzień IV: Werchrata – Jarosław, 106 km
Rano ruszam w przeciwnym kierunku, niż cel mojej wyprawy - do wsi Prusie. Dojeżdżam do granicy polsko-ukraińskiej.

Potem z powrotem wzdłuż kolei do Horyńca Zdroju. Przed wsią skręcam do kapliczki Matki Bożej, w miejscu objawień.

Z Horyńca jadę do Radruża. Mam dużo szczęścia, bo trafiam na otwartą cerkiew. To najważniejszy zabytek w okolicy. Budowla jest imponująca - i na zewnątrz i w środku.



W południowym słońcu dojeżdżam do Lubaczowa i trochę zwiedzam miasteczko. Substytutem obiadu jest tradycyjnie zapiekanka z pieca. Po posiłku jadę do Jarosławia bocznymi drogami, przez Miękisz Stary z zabytkową cerkwią i Wietlin - wieś posadowioną środkowo-kołowo. Tego dnia pierwszy raz przejeżdżam ponad 100 km, dokładnie 106. Ale nie jestem bardzo zmęczony. W Jarosławiu nocuję w starym opactwie ss. benedyktynek.

Dzień V: Jarosław – Przemyśl – Kalwaria Pacławska, 70 km
W kolejnym dniu wyprawy pogoda znów mi sprzyja. Na niebie tylko niewielkie obłoczki. Na początku objeżdżam Jarosław. Miasto bardzo mi się podoba.


Następnie ruszam na Przemyśl. Po w miarę płaskim dniu wczoraj, dziś już od początku droga wiedzie po pagórkach. Tak będzie do końca dnia. W Chłopkowie zwiedzam zabytkowy kościół, położony oczywiście na wzniesieniu. Trochę okrężną drogą, aby ominąć główną drogę nr 4, dojeżdżam do Przemyśla. Rower zostawiam na 2 godzinki w klasztorze karmelitów i wyruszam na zwiedzanie zabytków. Przemyśl jest pięknie położony na wzgórzach, a nad miastem górują liczne wieże kościołów.

Po odpoczynku i obiedzie ruszam do Kalwarii. Zostało ok. 25 kilometrów. Teren robi się coraz bardziej górzysty. Przed wjazdem na ostatnie wzniesienie odpoczywam chwilę mocząc nogi w czystych wodach rzeczki Wiar. Przede mną ostatnie 2 kilometry ostrego podjazdu pod górę. Mam do pokonania przewyższenie 200 metrów. Co chwilę muszę się zatrzymywać na odpoczynek. W końcu zlany potem, zdobywam szczyt. Po obfitej kolacji w Domu Pielgrzyma spędzam trochę czasu na modlitwie w pacławskim sanktuarium.


Potem kontempluję okolicę z punktu widokowego.

Dzień VI: Kalwaria Pacławska – Bóbrka, 75 km
Niedzielę rozpoczynam Eucharystią w sanktuarium. Wyruszam dość późno, ale nie śpieszy mi się, bo dziś odcinek nie jest taki długi. Pierwszy kawałek drogi to jazda 2 kilometry ostro w dół. Cały czas muszę hamować, a i tak rozpędzam się do 50 km/h. Potem mam 14 km pod górę do Arłamowa. Droga jest piękna, typowo bieszczadzka i na szczęście niezbyt stroma. Z Arłamowa rozciąga się piękny widok. I znowu jazda w dół. Droga prowadzi cały czas lasami. Rzadko wyłaniają się jakieś zabudowania. I tak jest aż do Krościenka. Dziś słońce mocno grzeje i po wyjeździe z lasu robi się upalnie.





W Ustrzykach zatrzymuję się na odpoczynek i konsumuję placek bieszczadzki. Przede mną już niewielki kawałek drogi. Pokonuję kilka kolejnych górek i szczęśliwie docieram do celu mojej wyprawy – nad Jezioro Solińskie. Z racji niedzieli jest mnóstwo turystów na zaporze. Patrzą z zaciekawieniem na mój obciążony bagażem rower. Przechodzę koroną zapory i podziwiam tę imponującą budowlę. Z Soliny zjeżdżam do Bóbrki na nocleg.



Czuję ogromną satysfakcję. Udało mi się dotrzeć do celu po pokonaniu ponad 500 km.

Dzień VII, powrót: Bóbrka – Zagórz – Lublin, 30 km
Dzień znowu jest upalny i prawie w ogóle nie wieje wiatr. Jadę przez Myczkowce do Zagórza. Oglądam zaporę ziemną i martwe koryto Sanu.

Zagórz, jak nazwa wskazuje, znajduje się za górą, którą muszę pokonać moim jednośladem. Ale to już ostatnia górka na tej wyprawie. Docieram do stacji PKP. Mój pociąg stoi już na peronie. Ładuję się do wagonu bagażowego i ruszam do Rzeszowa, a stamtąd do Lublina.
Ja to mam szczęście. Przez ponad 500 kilometrów drogi tylko trochę pokropił mnie deszcz pierwszego dnia. A teraz po godzinie jazdy pociągiem rozpętała się za oknem wielka burza. W radio podają, że na Podkarpaciu były wichury i powalone drzewa. Mnie takie przygody tym razem ominęły.
I tak przeżyłem ten niezwykły tydzień wędrówki po przepięknych, ale nieznanych zakątkach południowo – wschodniej Polski. Piękna jest ta nasza polska ziemia...

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz