8 maja 2007

Majówka na Słowacji

Młodość? Chęć sprawdzenia siebie? Pokonywanie nowych wyzwań?
Pewnie wszystko po trochu spowodowało, że postanowiłem wyruszyć na tę szaloną wyprawę rowerową.

Przejazd
5:10 rano wyjeżdżam z domu. Jest już widno, ulice puste. O tej porze zawsze jest pusto, a szczególnie, gdy trwa długi weekend. Termometr za oknem nieubłaganie pokazywał zero. I niestety, naprawdę jest tak zimno. Dobrze, że w przypływie rozsądku nałożyłem jeszcze na siebie bluzę pod polar, bo ciężko byłoby mi dojechać na dworzec PKP. A bluzę zawsze można potem zdjąć i schować do sakwy. Czuję mroźny powiew wiatru na twarzy. Mam nadzieję, że większych przeszkód nie będę miał na drodze w kolejnych dniach.

5:30 jestem już na stacji. Pociąg odjeżdża za pół godziny. Kupuję bilet i transportuję się z rowerem do pociągu. Już wiem, że to przenoszenie sprzętu i bagażu po schodach będzie za każdym razem dużym wyzwaniem.
Na peronie stoi akurat kierownik pociągu.
- Dzień dobry. Jestem z rowerem do Krakowa, gdzie się mogę zainstalować?
- Na początku składu. Bo tył będzie odczepiany.
Na szczęście pociąg jest pusty. To, czego się trochę obawiałem, czyli usadowienie się w pociągu, przebiega bardzo sprawnie. Rozpoczyna się jazda do Krakowa.
8:28 wyjechałem z Szydłowca. Pociąg ma opóźnienie 20 min. Nie jest to dobra wiadomość, bo w Krakowie mam 19 min. na przesiadkę. Może nadrobi. Za oknem bezchmurne niebo. Piękne słońce, ale jest chłodno. A pociąg zwalnia. Niedobrze.

9:30 Kielce. Opóźnienie się zwiększa. Rozczepiają wagony. Trzeba będzie chyba poszukać innego połączenia z Krakowa. Ale nic to. Jakoś dojadę.

11:20 Do Krakowa Głównego przyjeżdżamy z 20-min. opóźnieniem. Ogłaszają, że Janosik do Zakopanego zaraz odjedzie. "Prosimy pośpieszyć się z przesiadaniem". Z pomocą innego cyklisty wyładowuję się z wagonu i biegiem na sąsiedni peron. Znowu schody! W dół, w górę, udało się! Jestem w wagonie bagażowym. Przede mną spokojna, 3,5-godzinna podróż pod Tatry.

14:00 Pociąg z Krakowa Głównego do Zakopanego zmienia kierunek jazdy trzy razy. W związku z tym pierwszy przedział jest przedziałem bagażowym i służbowym jednocześnie. Właśnie podróżuję sobie teraz z trzema kolejarzami, którzy wsiedli w Makowie i Suchej Beskidzkiej.
Ciekawy klimat i mieszanina gwary góralsko-kolejarskiej. Opowiadają sobie stare historie, jak pod Skawą ten pociąg, którym jedziemy zabił człowieka. Albo o tym, jak w l. 60-tych było zderzenie na torach i kierownikowi pociągu obcięło głowę, bo wychylił się zobaczyć, co się stało.

14:50 Jestem na miejscu. Pociąg przybył opóźniony kilka minut. Ruszam na nocleg. W mieście duży ruch, na ulicach pełno samochodów, na chodnikach potoki ludzi. Jadę z sakwami, więc nie da się swobodnie manewrować między autami. Pogoda jest słoneczna, ale wieje zimny wiatr. Najważniejsze, że nie pada.


Przez Tatry do Raju
12:00 Wyruszam na wyprawę. Jest środek długiego weekendu, więc na ulicach Zakopanego korki. Pogoda świetna - świeci słońce, nie ma wiatru i nie jest upalnie. Tu zresztą nigdy nie jest upalnie.

12:40 Skrzyżowanie z drogą na Murzasichle. 12 km za mną, w tym podjazd pod górę. Jestem ledwo ciepły. Ale będzie dobrze, tylko trzeba zrobić mały odpoczynek.

13:00 Góry, nasze góry. Piękne jesteście, ale dlaczego tak ciężko się wjeżdża? Te kilka kilogramów na bagażniku to jednak spore utrudnienie przy takich wysokościach. Pocieszam się, że na początku jest tak wysoko, a potem będzie już więcej w dół. Ten Wierchporoniec to chyba będzie najwyższy punkt - 1101 m. Wypiłem już cały bidon wody. Na szczęście mam jeszcze litr zapasów.
13:20 24 km. Łysa Polana. Z Wierchporońca było kilka kilometrów zjazdu po serpentynach. Jakie to jest piękne. Na granicy kupuję trochę koron i przekraczam przejście. Jestem w Słowacji. Pierwszy raz za granicą na rowerze. No nieźle.

15:00 Za mną już ponad 1/3 drogi, tzn. 34 km. Odpoczywam kwadrans na Zdziarskiej przełęczy. To drugi najwyższy punkt na trasie - 1081 m. Było ciężko wjechać. Czuję już zmęczenie i głód. Takie wzniesienia kosztują na pewno trochę energii. Ale teraz już raczej w dół.

15:40 48 km. Ale super! Teraz było z 15 km z górki! Ale co to będzie z powrotem? No cóż - to są góry. Raz w dół, raz pod górkę. Tym razem przede mną ta trudniejsza część.

16:00 50 km. Od ponad 2 km jadę pod górkę i nie ma końca. Masakra. Po obu stronach drogi cmentarzysko drzew powalonych przez wichurę w listopadzie 2004 r. Strasznie to wygląda, ale plusem są piękne widoki na Łomnicę i sąsiednie szczyty.

16:15 52,5 km. Rozpoczyna się zjazd. Mijam wlot Doliny Białej Wody Kieżmarskiej.

17:15 71,5 km. Przez ostatnią godzinę przejechałem prawie 20 km, ale było dużo z górki. Jestem już na Spiszu. Piękna okolica, szkoda tylko, że cały czas są pagurki. A między pagórkami rozsiane spiskie miasteczka. Uroczo to wygląda. W każdym miasteczku stoi stary kościół, a przy ulicy stoją cyganie. Ruch na drodze jest niewielki, a większość samochodów jest z Polski. W końcu na Słowacji dziś jest normalny dzień roboczy.

18:30 90,5 km. Jestem na miejscu. Teraz przyda się dobra kolacja i odpoczynek, bo jutro czeka mnie wyprawa do Słowackiego Raju.

Z Raju do Zakopanego
9:00 Wyruszam z powrotem do Polski. Leje deszcz. A przede mną cały dzień jazdy z przewagą drogi pod górę. No cóż, przyjmuję wyzwanie i ruszam. W sakwach 2 litry wody, 3 czekolady i stos kanapek. Jestem gotowy do walki z górami. Wczoraj chodziłem cały dzień po Słowackim raju. Niestety, nadwyrężyłem ścięgno w kolanie i boję się, że będzie mi to dokuczać po drodze. Ale póki co, jakoś jadę.

9:45 Pierwszy odpoczynek po pokonaniu spiskich pagórków. Deszcz nie przestaje padać, wieje wiatr, jestem przemoczony i zmarźnięty. Muszę szybko wsiadać na rower, żeby nie wychłodzić się. Damy radę!

11:30 27 km. Tempo wolne, a przecież jeszcze nie zaczęły się góry. Boli mnie kolano, to jednak duży wysiłek dla mojego ścięgna. Przez moment nie padało, ale nie za długo. Odpoczywam na przystanku autobusowym, a obok mnie bawią się cygańskie dzieci. Nie jestem rasistą, ale wolę szybko ruszyć, zanim zejdą się ich starsi pobratymcy.

12:30 37 km. Up, up, up. Od godziny jest jednostajnie pod górę. Nie za ostro, ale to jest jednak męczące. Na szczęście zaraz będzie dłuższy zjazd. Na nieszczęście zaczyna lać. Jestem solidnie przemoczony. Przy tej prędkości nie jest to przyjemne przeżycie. Już nie wiem teraz, co jest lepsze, czy rozgrzewać się przy podjeździe, czy marznąć przy zjeździe. Wjeżdżam w gęstą mgłę i muszę włączyć tylne światło. Szkoda, że nic nie widać, bo w pogodny dzien byłaby tu piękna panorama.

14:15 56 km, Zdziarska przełęcz - 1081 m. Za mną chyba najtrudniejszy odcinek, czyli podjazd na Zdziarską przełęcz. Właśnie przestało padać. Minęła połowa drogi, wypiłem już połowę wody i zjadłem połowę zapasów. Tempo jazdy jest wolne, ale naprawdę nie mam siły szybciej wjeżdżać.
Do tego jeszcze boli mnie kolano. Ale nie pękam. Będzie dobrze. Na moment nawet wyszło słońce. Nagrodą za ciężki wysiłek jest zjazd z przełęczy. Bez pedałowania rozpędzam się prawie do 50 km/h. Cudownie. Ten wiatr trochę mnie osuszy.

14:55 64,5 km. Łysa Polana. Wracam do Polski. Już tylko 24 km przede mną. Ale też najwyższy punkt na trasie - Wierchporoniec. Jest łatwiej, niż myślałem. Nawet sprawnie udaje mi się osiągnąć szczyt, choć muszę robić krótkie odpoczynki co kilometr.

16:30 80 km. Jestem już w Zakopanem. Za mną piękne dwa zjazdy. Jakie to jest piękne - tak mknąć wstęgą szosy w tatrzańskim lesie. To krótkie przeżycie rekompensuje trudy wspinania się pod górkę.

16:50 90,5 km. Udało się! Dojechałem, wróciłem! Mimo deszczu, zimna i bolącego kolana. Po ośmiu godzinach jazdy. Wygrałem!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz